Łacina to piękny język, chociaż myślę, że jest sporo prawdy w powiedzeniu "cokolwiek powiesz po łacinie, brzmi mądrze", które również pochodzi z tego języka.
Ale nie założyłam tego bloga aby tak do końca pisać o łacinie, ale o sobie. Sama jestem zdziwiona tym, że odważę się z kimkolwiek podzielić swoimi uczuciami, czy przemyśleniami, a co więcej moją relacją z jedzeniem.
Dzień założenia tego bloga może się stać albo dniem mojego wybawienia, albo przekleństwa.
Ale do rzeczy, przydałoby się dowiedzieć cokolwiek o tajemniczej autorce, której pseudonim może Wam przypominać zlepek losowych liter, wraz z artystycznym przedrostkiem.
Kiedy zaczął się okres szkoły podstawowej przytyłam. Z całkiem szczupłego dzieciaka stałam się okrąglejsza na twarzy. Nikogo to jakoś specjalnie nie martwiło, całą podstawówkę towarzyszył mi względny spokój; nikt mnie nie obrażał z powodów tuszy, ale wiele razy usłyszałam, że jestem tą najbrzydszą. Chłopcy uwielbiali przygotowywać rankingi urody, a ja zawsze zajmowałam zaszczytne ostatnie miejsce. Było mi przykro, ale mój stan był stabilny, dobrze się uczyłam i zawierałam znajomości. Nadszedł czas gimnazjum. W drugiej klasie przeżyłam piekło, które ciągnęło się do stycznia tego roku. Wyzwiska, groźby, poniżanie, pogarda. Co prawda nie dotyczyło to mojego wyglądu, ale zaczęłam się po tym wszystkim czuć bezużyteczna, niedopasowana, zastraszona. Po głośnej sprawie w szkole wszystko ucichło i oficjalnie nic nie było, strony są pogodzone. Ale wtedy zaczęłam obrywać personalnie, znaleźli mój najsłabszy punkt – wygląd. Komentowali moją sylwetkę na forum klasy, wszyscy to słyszeli – uczniowie, nauczyciele. Do dziś nie umiem wykrztusić z siebie tych słów jakich użyli. Moja samoocena została zrujnowana, zaczęłam się nienawidzić – swojego ciała, swojej twarzy, swojego uśmiechu, swojego życia. Po sporym okresie samego narzekania, zebrałam się w sobie. Nadszedł luty, tego roku i padł pomysł, że pójdę do dietetyka. I tak z dnia na dzień się udało, wylądowałam w gabinecie. Waga? 86 kilogramów. Boże, jak mogłam się do tego dopuścić? Zaczęłam dietę, specjalnie pode mnie ułożoną, bilans około 1500 kcal. I udawało się, zaczęłam chudnąć. W międzyczasie dietetyczka zaleciła badania, okazało się, że powodem mojego przytycia jest insulinooporność, ale dietą da się wszystko wyleczyć, a jak nie to pozostają leki. Na koniec trzeciej klasy już sporo schudłam, możliwe, że byłaby to liczba dziesięciu kilogramów. Zaczęłam słyszeć komplementy, że schudłam, że mam lepszą figurę. Racja, zaczynałam być lepsza, bo mniej ważyłam. Nastały wakacje, wyjechałam na obóz, a tam odpuściłam sobie dietę. Kto po tylu miesiącach nie chciałby przestać się przejmować kaloriami i zjeść to, na co tylko ma ochotę? Powrót okazał się bolesny – przytyłam. Nie jakoś bardzo, może z cztery czy pięć kilogramów, ale załamało mnie to. "Zawiodłaś siebie", "Jesteś tłusta" – sama siebie strofowałam. Mogłam wrócić spokojnie na dietę ułożoną przez dietetyczkę, ale potrzebowałam efektów natychmiast, po prostu wrócenia do wagi sprzed wyjazdu. Wtedy wprowadziłam sobie niższy limit. 1000. Przecież to nic takiego, chociaż dla mnie było to już lekko uciążliwe. Częsty głód, ale efekty są. Jakoś zleciały wakacje, nadszedł czas liceum. We wrześniu zaczęło być ze mną gorzej pod względem psychicznym, w szkole zobaczyłam tyle idealnych ludzi, a ja nawet nie byłam wystarczająco dobra. Obniżyłam limit o połowę, teraz jedyne co widziałam w swoich obliczeniach to 500. I tak się trzymam do dziś. Psychicznie czuję się jeszcze gorzej, ale czytanie Waszych blogów bardzo pomaga w pilnowaniu się przy jedzeniu.
W każdym razie postaram się codziennie napisać coś o przeżytym dniu i koniecznie bilans. Bardzo miło poczytałoby mi się jakieś komentarze, bo obawiam się jednak, że te posty będą wysyłane w próżnię.
Adieu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz