Przytyłam po świętach całe 700 gramów. Myśląc racjonalnie to nie jest wcale tak dużo, nadrobię. Ale niezbyt obchodzą mnie dziś pozytywy, mam okropnie zły nastrój. Śmierć z zagłodzenia wydaje się taka piękna i powolna. Wróciły moje myśli o sobie, ta cała nienawiść do siebie. Ona nigdy mnie nie opuszcza, zawsze jest gdzieś z tyłu głowy, to ona pomaga mi przetrwać 400 kcal dziennie, to ona pozwala mi płakać patrząc w lustro. Nigdy chyba głębiej nie wspominałam o swoim dziwnym nawyku jakim jest zbyt częste spoglądanie w lustro. Nie wiem dlaczego tak jest, ale muszę to robić – dom, przymierzalnie, witryny sklepowe. Zawsze muszę popatrzeć. W domu mam jeszcze ten komfort, że mogę podnieść koszulkę do góry i przypatrzeć się brzuchowi, ocenić czy przytyłam, jak trzymam się z dietą. W trakcie pisania tej notki już z dziesięć razy zerknęłam w lustro. To naprawdę zbyt silne uczucie.
Piję herbatę i zbiera mi się na wymioty. Gdybym była w stanie wymiotować, to zrobiłabym to. Ale nie umiem, wszelkie moje próby były nieudane, nieważne ile wody wypiłam, ile soli dosypałam, próbowałam większości rzeczy.
Nie wyszłam dziś z domu, przepłakałam dzień w łóżku.
Przeraża mnie to, co będzie jak już schudnę do swojego celu – 50 kg. Będzie wielkie nic. Moje życie skończy się na tym etapie, bo odchudzanie weszło mi już tak w nawyk, że nie wyobrażam sobie tego nie robić. Nie będę miała celu, a nie chcę pustego życia. Obecnie jedyne co mnie trzyma, to właśnie cel schudnięcia, bycia
Zostawię na razie nieuzupełniony bilans, nie wiem czy zjem coś na kolację.
Bilans: 308
śniadanie: 122 (kiełbaska, ciasteczko jaglane)
drugie śniadanie:
obiad: 187 (kaczka, makaron)
kolacja: ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz